Co roku jeździmy nad morze, na kilka dni, albo chociaż na jeden.
Tak uwielbiam fale i ta przestrzeń, ale denerwuje mnie zgiełk jaki panuje w nadmorskich kurortach, zwłaszcza odór piwska i papierosów na plaży, krzyczące dzieci i ich rodzice,
siedzenie prawie jeden na drugim i walka o miejsce na piasku.
Nie umiem tak wypoczywać niestety.
Najblizej mamy na Mierzeję Wiślaną i zazwyczaj jeździliśmy do Stegny albo Krynicy Morskiej.
Czasem Gdańsk, Gdynia, w Sopocie też byłam, to chyba najbrudniejsza plaża jaką widziałam :]
Kołobrzeg za to był najgłośniejszy.
Od jakiegoś czasu zastanawiałam się co jest za Krynicą, co jest na końcu Polski?
A tam jest Raj, nie przesadzam :)
Cisza, spokój, kilka osób na plaży, w dalszej jej części naturyści,
ręka ludzka jeszcze nie zbezcześciła lasów między Zalewem Wiślanym a Zatoką Gdańską,
kilka pensjonatów, pokoje do wynajęcia, dwa sklepy, kilka barów i kilka kampingów.
Pierwszy raz w tym roku na prawdę odetchnęłam w tej dziczy
i udało mi sie choć trochę zapomnieć o swoich smutkach i traumie z początku roku.
Sporym zaskoczeniem były dziki spacerujące wśród turystów,
w bezpiecznej odległości rzecz jasna,
lochy nie zwracające uwagi na otoczenie,
maluchy spokojnie podchodzące do ludzi i merdające ogonkami :)
Ośrodek pamięta jeszcze czasy PRL, ale lubię miejsca gdzie sie czas zatrzymał,
a dla namiotu i tak nie ma to znaczenia :)